Michał Malicki Wilanów Michał Malicki Wilanów
1387
BLOG

Kocioł bałkański

Michał Malicki Wilanów Michał Malicki Wilanów Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

 

Kocioł bałkański

W październiku 2009 roku pojechaliśmy do Medjugorie. Pojechaliśmy z parafialną  pielgrzymką, jak przystało przyzwoitym wyznawcom religii rzymsko – katolickiej. Medjugorie jest sławnym miejscem objawień, znanym od trzydziestu lat. W tamtych czasach grupa sześciorga dzieci zobaczyła Matkę Boską i rozmawiała z Nią. No i się zaczęło. Wtedy była to jeszcze normalna komunistyczna Jugosławia, więc władza uruchomiła cały zestaw swoich idiotycznych metod „przeciwdziałania”. Obstawili całe Medjugorie, przesłuchiwali dzieci, zakazali wchodzić na górę objawień. Powinni raczej zaaresztować Matkę Boską. Skutek był taki, że dzieci przeniosły się do niedawno zbudowanego kościoła, zaś objawienia trwają do dziś i ściągają pielgrzymki z całego świata.                                                                                                                                                  

No więc, zapakowaliśmy się do autobusu i w drogę. Jechaliśmy przez Bielsko-Białą do czeskiego Cieszyna przekraczając rzekę Olzę. Po drodze jest Frydek-Mistek. To jest tak zwane Zaolzie – rodzinna ziemia prof. Jerzego Buzka. Podobno po wojnie była tam nawet polska administracja, ale nie darowano nam udziału w rozbiorze Czech w 1938 roku i dzisiaj to już zagranica. Zresztą, w dobie układu z Schengen, nieszkodliwa. Po lewej stronie wzgórza pokryte lasem. To słynny Zaholecki Las – miejsce zamieszkania rozbójnika Rumcajsa. To już Morawy. Ale my skręcamy trochę w bok z trasy na Brno, żeby odwiedzić słynny klasztor norbertanów – Svaty Kopecek. Piękny czeski barok; oglądamy freski i figurę św. Norberta. Poprzednia pielgrzymka nie mogła zwiedzić kościoła, ponieważ furtian gdzieś zapodział „klicki”. W naszym przypadku nie było takiej przygody i ów furtian dał nam nawet potrzymać ważące kilka kilogramów „klicki”.                                                                                                                         

  Jedziemy trasą na Wiedeń przez Brno. Po drodze mijamy Austerlitz niedaleko Brna. W polu widzimy niewielkie wzgórze z pomnikiem. To stamtąd cesarz Napoleon dowodził zwycięską bitwą. Przejeżdżając przez Brno przypomniałem sobie pewnego sławnego Morawianina, którego pomnik stoi w Warszawie przed pałacem prezydenckim. Chodzi o Józefa Poniatowskiego. Jego matka była Morawianką z Brna i nazywała go w dzieciństwie Pepik, czyli po naszemu Józio. W późniejszych latach przylgnęło doń przezwisko „książę Pepi”. Nocujemy w miejscowości Vranowska Ves koło Znojna, bardzo blisko granicy austriackiej. Przy okazji znajdujemy tu pewną ciekawostkę. Odkrywamy znajome nazwisko. Otóż niewielką restaurację we Vranowskiej Vsi prowadzi niejaki pan Holoubek (po naszemu Gołąbek), bardzo sympatyczny.                                                                                                                                                  

Następnego dnia od rana jedziemy przez Austrię. Jestem tu już po raz drugi. Poprzednio byłem tutaj z pielgrzymką śladami św. Urszuli Ledóchowskiej. Zwiedzaliśmy wtedy miejsca gdzie w końcu XIX wieku mieszkała święta Urszula: jak Loosdorf (miejsce urodzenia) i  Sankt Polten (miasto św. Hipolita, w którym święta chodziła do szkoły). W tamtych czasach w Sankt Polten stacjonował pułk piechoty imienia księcia Hesji po którym został kościół garnizonowy. Na ścianie zewnętrznej jest tablica opisująca przygody tego pułku od XVIII wieku do I Wojny Światowej. Zdaje się, że to właśnie ten pułk w 1918 roku przekazał Kraków w ręce polskiego oddziału samoobrony. Zwiedzaliśmy również  Mariazell (Styryjskie miejsce pielgrzymek pięknie położone w Alpach), no i oczywiście Wiedeń.                                                                                               

 W czasach świętej Urszuli, gdy żył jeszcze nieoceniony cesarz Franciszek Józef, w Wiedniu nie było światła elektrycznego. Cesarz był przekonany, że elektryczność jest szkodliwa dla zdrowia. Tuż za miastem, po zachodniej stronie jest słynny Las Wiedeński (łańcuch wzgórz porośniętych lasem), w którym jest sławny zamek Wildstein, kościół Kalenberg (miejsce wymarszu naszej armii przed bitwą wiedeńską w 1683 roku) oraz zamek hrabiego Wilczka, po którym oprowadzała nas hrabianka von Wilczek (tak się pisze po niemiecku – von Wilczek). Ów hrabia – jak się dowiadujemy – jest członkiem prastarego rodu i jeden z jego przodków był nawet księciem elektorem.                                                                                                                        

Wspominamy sławną odsiecz wiedeńską Jana Sobieskiego. Przejście polskiego wojska przez Las Wiedeński kompletnie zaskoczyło Turków. O tym, że przez ten las da się przeprowadzić armię mógł wiedzieć tylko prawdziwy wiedeńczyk, jakim był Jan Sobieski. Jeździł tam na polowania i znał wszystkie przejścia wśród wzgórz. Atak na – zdawało się – bezpieczne tyły; tego nie wytrzyma żadna armia. Turcy po prostu uciekli z pola walki.                                                                                                   

W Wiedniu zwiedzaliśmy muzeum relikwii w katedrze św. Stefana. Zwraca tam uwagę ząb świętego Jana Chrzciciela oraz kawałek obrusa z Ostatniej Wieczerzy. Przy grobie cesarza Franciszka Józefa leżą zawsze świeże kwiaty i chorągiewki węgierskie. Nie należy zapominać, że cesarstwo austro - węgierskie skończyło się dopiero wraz ze śmiercią regenta Horty’ego w 1945 roku i Węgrzy mają do niego sentyment. Na zewnętrznej ścianie katedry pamiątkowy znak „O5”. To pamiątka po Anschlussie. Niemcy nie pozwalali używać nazwy kraju Oesterreich, dlatego ruch oporu pisał na murach „O5” (e jest piątą literą alfabetu). Był to znak zrozumiały tylko dla Austriaków.

Na ulicach podziwiamy piękne fasady gmachów oraz pomniki generała Radeckiego, księcia Karola Lotaryńskiego (naczelny wódz armii cesarskiej – przyjaciel Jana Sobieskiego) i księcia Eugeniusza Sabaudzkiego (następca Karola – uczeń Sobieskiego). Zwiedzaliśmy pałac Schonbrunn, gdzie pełno pamiątek po cesarzowej Marii Teresie i pięknej Sissi (cesarzowa Elżbieta) zasztyletowanej przez anarchistę. To wszystko jednak nie tym razem. Jako starzy wiedeńczycy mijamy z łezką w oku znajome ulice bez zatrzymywania. Pędzimy autostradą do Słowenii. Mijamy Niederalpen i w Klagenfurcie przekraczamy granicę ze Słowenią.                                            

Zatrzymujemy się w Bledzie. To piękne miasto w Alpach Julijskich. Bled to miasto jak z bajki. Ogromne jezioro z wyspą, na której stoi kościół, a po drugiej stronie jeziora zamek na szczycie góry. Dookoła wysokie Alpy Julijskie. Piękna, słoneczna pogoda. Niestety nie możemy tutaj zatrzymać się na dłużej. Jedziemy doliną rzeki Savy do Brezje. W Brezje jest świątynia zwana Marija Pomagaj, podmurowana wulkanicznym porowatym kamieniem z wielkimi dziurami. Ze wzgórza na którym stoi kościół powinno być widać Triglav. To najwyższa góra Słowenii – góra z trzema szczytami – odwzorowana na fladze państwowej. Wznosi się na wysokość 2864 metry i stoi blisko morza Adriatyckiego (Rysy mają 2499 metrów). Niestety chmury ją tym razem zasłaniają.

Po mszy jedziemy dalej doliną Savy. Piękna droga wzdłuż rzeki, długie tunele przecinają góry (najdłuższy ma 8 kilometrów). Słowenia jest dobrze rozwiniętym krajem, który od dawna był związany z Austrią i Węgrami. Tym razem też skorzystał z austriackiej pomocy przy uzyskaniu niepodległości. Podobno z Austrii przemycano broń schowaną pod śmieciami. Serbowie nie utrzymali się długo. W czasie krótkiej rewolucji, w której zginęło kilka osób, zostali wypędzeni.  Wjeżdżamy do Chorwacji. Nocujemy w Varazdin za Zagrzebiem.

Od rana jedziemy do Mariji Bistricy. Jest to chorwacka Częstochowa. Najważniejsze sanktuarium maryjne w Chorwacji. Mijamy grupę Chorwatów w strojach ludowych. Bardzo kolorowo się noszą. Podziwiamy XV wieczną figurę Matki Boskiej Śnieżnej. Pewne zainteresowanie budzi obecność biskupa Banja-Luki. Banja-Luka to jest miasto w Bośni, z którego podczas ostatniej wojny Serbowie wypędzili Chorwatów (przy okazji popełniając sporo morderstw). Zaś powiedzenie „opowiadać bania-luki” wzięło się ze średniowiecznej popularnej książki „Baśnie księżniczki Banja-Luki”, która to książka była prawie tak samo znana jak „Baśnie z tysiąca i jednej nocy”.

Jedziemy do Splitu. Pogoda jest piękna. Morze Adriatyckie kusi błękitem. W porcie pełno statków spacerowych dla turystów. No i to fantastyczne miasto. Początkowo na pustym wybrzeżu Rzymianie w 305 roku zbudowali tutaj skromną siedzibę dla emerytowanego cesarza Dioklecjana i jego żony. No i tu dał o sobie znać ten sławny rzymski rozmach. Przecież ci faceci z jednego niewielkiego miasta zrobili największe mocarstwo znanego ówcześnie świata. Sam Dioklecjan, jak wiadomo, był przykładem awansu społecznego. Jego ojciec był po prostu wyzwolonym niewolnikiem i pochodził z ludu Illirów, który to lud mieszkał na wybrzeżu iliryjskim (w dzisiejszej Chorwacji). Cesarz Dioklecjan w III wieku pewnie nie wyobrażał sobie siedziby emeryta inaczej, ale to co widzimy robi wrażenie. Otoczone murem miasto zbudowane jest na planie kwadratu. W środku były koszary dla kilku kohort strażników, pomieszczenia dla służby i dworzan, kuchnie i salony, zaś w środku stała skromna kapliczka grobowa tej wielkości, że dzisiaj jest to katedra miejska. Dioklecjan, jak wiadomo, ostro zwalczał rodzące się chrześcijaństwo i mnóstwo męczenników w III wieku to była jego robota. Następnym cesarzem był Konstantyn I, który nadał chrześcijaństwu tytuł religii panującej. Wszystko się gwałtownie zmieniło i Illirowie-chrześcijanie, którzy tam mieszkali, wynieśli z kaplicy grobowej zwłoki cesarza i cesarzowej i utopili je w morzu. Był to chyba pierwszy proces lustracyjny.   

W VI wieku pojawili się tutaj nie wiadomo skąd dzicy Słowianie, no i prawdziwi gospodarze – Illirowie musieli się zamknąć w warownej budowli, czyli w pałacu Dioklecjana i tak już zostało. Pałac – poprzednio pusty i niszczejący – stał się warownym miastem i nieco się zagęścił. Obszerne place i aleje rzymskie zostały zabudowane. Najwęższa ulica ma około 0,5 metra szerokości i bardziej tęgie osoby nie są w stanie się tam przecisnąć. W parku za murami pałacu stoi wielka rzeźba przedstawiająca pewnego wielce zasłużonego biskupa. Mnie się wydał podobny do czarnoksiężnika Merlina z legendy o królu Arturze. Ach, ci dzisiejsi rzeźbiarze. Pogoda tutaj już całkiem śródziemnomorska – ciepło i słonecznie.

Żegnamy Split i jedziemy do Medjugorie, do Hercegowiny Jest to droga wzdłuż wybrzeża Adriatyku aż do ujścia Neretwy. Wspaniała autostrada nadmorska prowadząca przez mosty i tunele jest przykładem, że miłośnicy ekologii wcale nie zawsze muszą wygrywać. Podobno też - jak i u nas - były protesty. Muszę tutaj wyjaśnić, czym się różni Hercegowina od Bośni. Obie te krainy wymienia się jednym tchem i obie są mozaikami ludów, ale nie jednakowymi. Hercegowina to część południowa zamieszkana przez Chorwatów i Bośniaków (muzułmanów), zaś Bośnia to część północna i jest zamieszkana przez Serbów oraz Bośniaków. Bośnia i Hercegowina była – po rozpadzie imperium ottomańskiego – zajęta przez Austro-Węgry. Było to w drugiej połowie XIX wieku. Najciekawsza jest historia Bośniaków, czyli rdzennych mieszkańców tych ziem. Otóż w X wieku, kiedy my – świeżo ochrzczeni – pod kierunkiem Bolesława Chrobrego budowaliśmy europejskie państwo, Bośniacy nie przyjęli chrześcijaństwa. Przyjęli jakąś dziwną wiarę manichejskiej sekty, którą założył bułgarski mnich, niejaki Bogomił. Stąd nazwa „bogomilcy”.                                                                                                                                                 

Sekta manichejska głosiła teorię, że ziemia oraz cała rzeczywistość jest dziełem szatana i należy ją jak najprędzej opuścić, bo prawdziwe dobro jest dopiero w niebie. Niektórzy nawet popełniali samobójstwa. Sekta rozlazła się po całej Europie. We Francji nazywali się albigensami i pod wodzą książąt Prowansji przetrwali do XIII wieku. Zniszczyła ich francuska inkwizycja, której stosy i rzezie są do dziś pamiętane. Bośniacy mieli więcej szczęścia. Po stuleciach oporu przed chrystianizacją, doczekali najazdu tureckiego w XV wieku, no i spokojnie przeszli na wiarę muzułmańską. Po prostu nigdy nie byli chrześcijanami.                                                                                                    

Od rana zwiedzamy sanktuarium w Medjugorie. To rzeczywiście jest coś dziwnego. Medjugorie – Międzygórze to obecnie jest miasteczko położone rzeczywiście między górami, w dolinie rzeki Neretwy (ale nie nad rzeką). Miasteczko leży w połowie drogi między Mostarem a deltą Neretwy, jakieś 30 km od Adriatyku. Otóż w tym miejscu zamieszkanym przez katolików – Chorwatów, w 1969 roku ukończono budowę wielkiego kościoła, o wiele za dużego jak na tę wyludnioną parafię. Budowa trwała od kilkudziesięciu lat i projekty kościoła się zmieniały. Na fotografiach widać wielki gmach stojący między winnicami z jednym domkiem mieszkalnym dla okrasy. W sąsiednich miejscowościach także są niewielkie kościółki, więc ten w Medjugorie był trochę nie wiadomo po co.                                                                  

 Tak to trwało przez 10 lat, aż tu nagle w 1981 roku grupa kilkorga dzieci miała widzenie i rozmawiała z Matką Boską. Rządzący wówczas komuniści podjęli „odpowiednie kroki” znane nam z działalności towarzysza Wiesława czyli Władysława Gomułki. Ja pamiętam te uroczystości 1000-lecia chrztu Polski, kiedy Gomułka zaaresztował obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i ludzie modlili się do pustej ramy po obrazie, więc to co robili policjanci w Medjugorie mnie nie dziwi. A oni utworzyli szpaler na górze Crnica koło przysiółka Podbrdo, ponieważ wydawało się im, że odgonienie tych dzieci od góry zapobiegnie objawieniom. Od tamtej pory znowu minęło 10 lat, upadł komunizm i wszystko się poprzestawiało.                                   

Serbscy komuniści zaczęli gorliwie chodzić do cerkwi i błyskawicznie przestawili się na nacjonalizm. Zapomnieli o swym dotychczasowym przywódcy towarzyszu Tito, który stworzył Jugosławię i walczył z nacjonalistami (był Chorwatem). Tito nawoływał do szanowania wszystkich narodów i bardzo popierał małżeństwa mieszane. Ale towarzysz Tito już nie żył, a jego współpracownicy postanowili siłą zbudować „wielką Serbię”. No i rzucili się na Chorwatów oraz Bośniaków. Wojna rozpoczęła się w 1992 roku i toczyła się aż do 1995. Medjugorie wraz z pobliskim Mostarem były akurat na linii frontu. Działania wojenne rozpoczęły się od nalotu i bombardowania, ale kościół w Medjugorie ocalał, zaś objawienia trwały nadal i trwają do dnia dzisiejszego, co jest swoistym ewenementem. Wojna została zakończona przez amerykańskie lotnictwo i po przewrocie w Serbii ich zwariowany prezydent Miloszewicz został aresztowany i wysłany do Hagi. Tam w trakcie procesu zmarł w miejscowym więzieniu w Scheweningen. Obecnie trwa akcja wyłapywania pozostałych zbrodniarzy wojennych. Dla sprawiedliwości należy zaznaczyć, że ta akcja dotyczy wszystkich narodów, nie tylko Serbów.                                             

Ale wracajmy do „naszych” objawień. Są one uznawane przez Kościół za tak zwane „objawienia prywatne”, co oznacza, że nikt nie ma obowiązku w nie wierzyć. Ale mimo tego, kościół w Medjugorie nie jest w stanie pomieścić wszystkich pielgrzymów, jacy tutaj przyjeżdżają. My byliśmy w październiku, normalne, powszednie dnie i był gęsty tłum od rana do nocy. Widzieliśmy Włochów, Irlandczyków i Francuzów. Msze koncelebruje grupa kilkunastu księży z obecnych akurat pielgrzymek. Panuje tam opinia, że Matka Boska okazała się najlepszą bizneswoman. Wioska Medjugorie rozbudowała się i wzbogaciła tak, że stała się obecnie miasteczkiem z główną aleją ze sklepami, hotelami i restauracjami. Przedtem nikomu się to nie udawało. Dzieci które trzydzieści lat temu miały te objawienia, dawno przestały być dziećmi i wyprowadziły się z Medjugorie. Została tylko jedna z nich imieniem Vicka, która nadal rozmawia z Matką Boską. W czasie naszej pielgrzymki akurat jej nie było, co pielgrzymom w niczym nie przeszkadzało. I tak przez okrągły rok są tam tłumy ludzi z całego świata, którzy modlą się o pokój.                         

Następnego dnia od rana wspinamy się na górę objawień – Crnicę. Wspinamy się bardzo niewygodnym, kamienistym piargiem, zwanym – od przysiółka – Podbrdo. Są tam postawione krzyże i figura Matki Boskiej, wykonana przez pewnego włoskiego artystę, na podstawie relacji owej grupki dzieci, które miały objawienia. Potem idziemy do wspólnoty narkomanów – Cenakolo, gdzie pewien narkoman – Polak opowiada nam o zasadach działania tej wspólnoty. Pogoda się psuje: deszcz i wiatr.   

Jedziemy do miasteczka Pocitel nad Neretwą. To jest właśnie ilustracja, jak wygląda słynny „kocioł bałkański”. Narody mieszkają obok siebie, tworząc dziwną mozaikę. Pocitel jest położony w Hercegowinie, w pobliżu Medjugorie, w kraju zamieszkanym przez Chorwatów, ale jest miasteczkiem muzułmańskim. Jest to miasteczko pięknie położone na zboczu góry, otoczone murem. Na szczycie góry – ruiny zamku. W zasadzie nic się nie zmieniło od czasów średniowiecza. Jest kilka restauracji, meczet, trochę sklepów z pamiątkami. W ogrodach rosną granaty, z których w miejscowej restauracji pijemy świetny sok. Następnie jedziemy przez górzystą okolicę na wschód, podziwiać wodospady Krawice na rzece Trebizat. O Boże! Co za piękna kraina! Z lasu wypływa rzeka, która spada do jeziorka z kilkudziesięciu metrów, a następnie z jeziorka płynie sobie dalej. Takich pięknych miejsc, w których woda mieni się w słońcu, jest tutaj dużo.                                                                                           

Kolejnego dnia od rana wyjeżdżamy do Dubrownika. To jest wyjazd na południe, czyli w kierunku przeciwnym niż Split. Na razie jedziemy wzdłuż Neretwy do ujścia, które jest bagnistą deltą. Cała delta jest pocięta kanałami i wygląda z daleka jakby to były poletka ryżowe. Ale to jest prawdziwe „zagłębie” sadownicze. Od ujścia Neretwy jedziemy piękną autostradą, niedawno zbudowaną (pełno mostów i tuneli). Dubrownik jest chorwackim kurortem, zaś Chorwacja jest tutaj rozciągniętym pasem wybrzeża sięgającym Czarnogóry. Po drodze przypomniałem sobie o pewnej mało znanej sprawie, a mianowicie, że krawat jest wynalazkiem Chorwatów. Otóż w dawnych czasach, kiedy we Francji rządził król Ludwik XIV, pałacu w Wersalu strzegła najemna gwardia złożona z Chorwatów. No i ci Chorwaci nosili kolorowe chustki zawiązane na szyjach, które bardzo się podobały paryżanom. A ponieważ Chorwacja to po francusku Croatie, więc nazywali te chustki kroatkami czyli krawatkami. I tak już zostało.

Nie możemy się napatrzeć na te autostrady! Idealnie wkomponowane w okoliczne góry. Tam nie ma płaskiego terenu; nie da się poprowadzić prostej drogi, to nie Polska. Mijamy wysokie, łukowate mosty nad zatokami morskimi i długie, również łukowate tunele. To wszystko zostało zbudowane za niemałe pieniądze i w imponującym tempie. Ciekawe, ile czasu coś takiego zajęłoby nam – Polakom? A trzeba pamiętać, że Chorwacja to jest mały, biedny kraik, który niedawno prowadził wojnę z Serbią.                                                                                                                            

Nareszcie Dubrownik! Miasto jest małą Wenecją. Przez stulecia było odrębną republiką – wenecką kolonią otoczoną przez imperium ottomańskie. Wszędzie wspaniałe zabytki wzorowane na Wenecji: signoria, rynek z kamienicami z attyką (gotyk wenecki), główna aleja, port. Młodsze zabytki są renesansowe. Zwiedzamy piękny kościół ufundowany przez cesarza Barbarossę (Fryderyk I Hohenstauf – XII wiek), w podzięce za ocalenie podczas burzy morskiej. Najwyraźniej cesarz miał pecha w swojej wyprawie krzyżowej (w końcu utopił się w małej rzece na pustyni). Dubrownik, jak wszystkie weneckie kolonie, ma potężne mury i bastiony. Szaleje potężna wichura. Tak silna, że obawiamy się zwiania z murów do morza.             

Wracamy drogą nad morzem, szukając plaży, aby się zanurzyć w Adriatyku. Znajdujemy plażę mocno kamienistą i przez chwilę pływamy, uważając na jeżowce. Są to dziwne kolczaste kulki, które mogą nieźle poharatać stopę, jeżeli się na coś takiego nadepnie. Zbieramy muszelki i zdechłe jeżowce na pamiątkę. Wracamy pełni wrażeń do Medjugorie, obserwując śnieg na wyższych szczytach gór.                                                       

Następnego dnia nigdzie nie jedziemy. Wchodzimy na górę Kryzewac, na której zbudowano 14 stacji drogi krzyżowej. Góra zwieńczona jest krzyżem na szczycie. Wchodzi się dość trudnym piargiem. Przy każdej stacji ktoś wygłaszał przygotowane wcześniej rozważanie. Ja miałem najgorzej, ponieważ miałem stację pierwszą i było jeszcze przed świtem. Musiałem sobie radzić świecąc latarką. Droga krzyżowa została pracowicie zbudowana już dawno temu pod kierunkiem miejscowego proboszcza – księdza Slavko Barbarica. Ksiądz ten był opiekunem dzieci mających objawienia. Zmarł prowadząc procesję drogą krzyżową. Na szczycie góry jest tablica upamiętniająca, zaś grób znaleźliśmy na cmentarzu przy kościele.           

Wsiadamy do autobusu i jedziemy do wsi Bijakovici u podnóża góry Crnicy (góry objawień) na spotkanie ze Wspólnotą Błogosławieństw. To bardzo ciekawa wspólnota zakonna. Opowiada nam o niej siostra Barbara – Polka. Jest to wspólnota francuska, która przetrwała w Medjugorie całą wojnę, pod kierunkiem młodej, dzielnej siostry Emanuelle (Francuzka). Wspólnota jest bardzo dziwna, ponieważ odrzuca wszelkie naleciałości i trzyma się wiary pierwotnej, takiej jak wiara apostołów, czyli żydowskiej. Modlitwy zostały przetłumaczone na język aramejski oraz hebrajski, a na ołtarzu stoi siedmioramienny świecznik – menora. To jest zgodne z listem świętego Pawła do Rzymian, który także twierdził, że chrześcijaństwo jest religią żydowską. Rzeczywiście, założyciele i pierwsi wierni byli Żydami, zaś Ewangelie wyrastają przecież ze Starego Testamentu. Jest to zreformowana przez Jezusa wiara Żydów, wśród których dwa tysiące lat temu nastąpił rozłam. Jeżeli ktoś chce być antysemitą, to nie powinien się chrzcić ani chodzić do kościoła. Potem idziemy do jeszcze jednej wspólnoty – Oazy Pokoju. Bardzo piękny kościół i park otaczający. 

 Następnego dnia żegnamy Medjugorie i jedziemy do Mostaru. Mostar położony jest nad Neretwą, jakieś 30 km na północny wschód od Medjugorie (czyli w przeciwnym kierunku niż Adriatyk). Nazwa pochodzi od wspaniałego mostu, zbudowanego przez Turków w XVI wieku według projektu bodajże greckiego inżyniera. Wygląda jak most rzymski i ostatnio padł ofiarą wojny, ale został starannie odbudowany. Mostar to jeszcze chorwacka Hercegowina, ale zamieszkany jest przez muzułmanów. Chodzimy po sklepach. Wspaniała ceramika i piękne dywany. Pijemy świetną turecką kawę. To jest miejscowa specjalność, w Europie znana dopiero od XVIII wieku (po bitwie wiedeńskiej). Mostar leży nad Neretwą, która w tym miejscu jest bardzo malowniczą górską rzeką.                                                                                                  

Piękny jest Mostar, ale my jedziemy dalej na północ do Sarajewa. To już jest Bośnia. Po drodze ostrzegają nas przed schodzeniem z drogi na okoliczne pola. Wszędzie są jeszcze miny i można stracić nogę. Na polach stoją opuszczone domy z powybijanymi oknami, podobno po wypędzonych Serbach. Nikt nie zajmuje ich ziemi ani domów, kraina jest wyludniona. Po drodze mijamy dwujęzyczne drogowskazy, pisane alfabetem łacińskim oraz cyrylicą, na których „patrioci” zamalowują sobie nawzajem „nieodpowiednie” napisy. Sarajewo to jest kolejna ilustracja tego potwornego kotła narodów. Według mapy to jest teren zamieszkany przez Chorwatów, no więc dlaczego Sarajewo jest muzułmańskie? Zatrzymujemy się w Konijc na tradycyjną baraninę. Panuje dość przenikliwe zimno.

 No i wreszcie dojeżdżamy do Sarajewa, historycznej stolicy Bośni i Hercegowiny. Ta kraina uwolniła się spod panowania Turcji w wyniku powstania narodowego w 1875 roku, wspartego przez Rosję i Austro-Węgry. Po wyzwoleniu Bośnia i Hercegowina były najpierw okupowane, a od 1908 roku zaanektowane przez Austro-Węgry. Obecnie jednak liczy się najnowsza historia. W czasie ostatniego konfliktu serbska armia zajęła okoliczne wzgórza i przez dobry rok bombardowała miasto. Można to sobie wyobrazić. Nie udało się Serbom zająć Sarajewa, ale miasto wyglądało jak Warszawa po powstaniu w 1944 roku. Nie bardzo wiadomo, o co im chodziło, ponieważ w Sarajewie nie było liczącej się społeczności serbskiej. Najeźdźcy zostali odgonieni dopiero przez amerykańskie naloty. Trochę zwiedzamy. Przy wjeździe pozostawiono dwa domy w ruinie na pamiątkę ostatniej wojny.

Na jednej z kamienic w samym centrum Sarajewa  jest wmurowana tablica upamiętniająca zamach w 1914 roku, który stał się przyczyną I Wojny Światowej. Arcyksiążę Ferdynand Habsburg jechał główną ulicą pozdrawiając zgromadzone tłumy, a Daniło Princip (członek tajnej serbskiej organizacji) strzelał do niego z owej ulicy. Czyn był głupi przez swoją bezsensowność – Bośnia nie jest częścią Serbii i nie zamierza nią być. W tureckich czasach miasto się nie rozwijało i stara część z rynkiem wygląda skromnie, ale po wyzwoleniu zbudowano katedrę, synagogę i meczet. Od XVII wieku miasto miało publiczny szalet (działa do dziś - skorzystaliśmy), co było nowością w porównaniu z innymi miastami.                                                                              

Jedziemy dalej na północ w kierunku Węgier, ale najpierw wjeżdżamy do Chorwacji, przejeżdżamy przez rzekę Sawę i nocujemy w miejscowości Vinkovici (cały czas Chorwacja). Wstajemy skoro świt i jedziemy ciągle na północ, przekraczamy rzekę Drawę no i już Węgry. Omijamy Budapeszt obwodnicą. Szkoda bo chętnie bym zobaczył to piękne miasto, ale nie mamy czasu. Przejeżdżamy przez Dunaj i po minięciu Budapesztu wracamy na prawy brzeg. Jedziemy do Szentendre – stolicy marcepanu. To jest niewielkie miasteczko z zabytkowym kościołem św. Piotra i Pawła oraz okazałym sklepem marcepanowym, w którym jest pełno różnych figurek oraz łakoci. Przy okazji dowiaduję się, że nazwisko reżysera Wajdy jest pochodzenia węgierskiego. Na jednym z domów dostrzegam tablicę upamiętniającą niejakiego Lajosa Vajdę, zasłużonego dla Szentendre.                                                                                   

Jedziemy dalej do Visegradu. W pięknym zakolu Dunaju wjeżdżamy na górę zamkową, z której jest wspaniały widok na Visegrad oraz tę wielką rzekę. Jest już trochę za późno na zwiedzanie zamku, więc wracamy do hotelu, w którym grają nam sławny marsz Radeckiego, skomponowany przez samego Johana Straussa. Tym marszem zawsze kończy się słynny koncert wiedeński. Przypomniałem sobie pomnik generała Radeckiego w Wiedniu. Na koniec pływamy w basenie hotelowym. Jest nawet sauna. Podobno w naszym hotelu mieszkali niżsi urzędnicy obsługujący słynną Grupę Wyszehradską przed kilku laty. Visegrad był w dawnych czasach miejscem narad Kazimierza Wielkiego z królami Czech i Węgier.                                                                            

  Od rana wyprawiamy się do Estergom. To jest odpowiednik naszej Częstochowy, a nawet więcej, ponieważ tam są groby królów i prymasów Węgier. Nad Dunajem na wysokim brzegu stoją ruiny zamku i gigantyczna neorenesansowa bazylika, w której jest grób kardynała Mindszentego. Jest tam tablica upamiętniająca wizytę Jana Pawła II oraz muzeum pełne cennych pamiątek po królach i kardynałach. Uczestniczymy we Mszy św. odprawianej w bazylice przez prowadzącego naszą pielgrzymkę księdza Bogusława. Po mszy wychodzimy na wysoki brzeg Dunaju. W tym miejscu Dunaj oddziela Węgry od Słowacji. Z wysokiego brzegu widać na słowackim, lewym brzegu rozległą równinę, a na niej rozbudowane miasto no i mury małego bastionu nad rzeką. To są właśnie Parkany.                                                                                          

W czasach Jana Sobieskiego bastion ten strzegł dostępu do mostu przez Dunaj, prowadzącego do zamku. To bardzo ważne miejsce. Tutaj Jan Sobieski rozbił potęgę Turcji otomańskiej. Otóż bitwa wiedeńska z 1683 roku wcale nie zakończyła wojny z Turcją. Pod Wiedniem król Jan Sobieski zaskoczył Turków napaścią na ich obóz, po przejściu przez zalesione wzgórza, które Turcy uważali za barierę niedostępną dla kawalerii. Turcy widząc husarię na niebronionych tyłach wpadli w panikę i zaczęli zwiewać z okopów. Potem cesarz Leopold wyprawił wielki bal pożegnalny dla sojuszników. Bawarczycy elegancko się pożegnali i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wrócili do domu. Mieli odgonić Turków od Wiednia, a nie prowadzić długą  wojnę na Bałkanach – więc o co chodzi? Przy naszym Janie Sobieskim pozostał tylko wierny Karol Lotaryński z niedużą armią cesarską w której służył Eugeniusz Sabaudzki (późniejszy wódz właśnie został oficerem). Jan Sobieski wiedział, że to nie jest koniec wojny, że Turcy stracili niewielu żołnierzy, że to jest cios bardziej w ich dumę niż w siłę. Sobieski wiedział, że Turcy są mistrzami organizacji i dyscypliny. No i rzeczywiście, Kara Mustafa (naczelny wódz armii otomańskiej – albańskiego pochodzenia) został powieszony, a nowym naczelnym wodzem został mianowany pewien młody i bardzo inteligentny pasza (generał).                                        

 Ów pasza miał mnóstwo zalet i jedną kluczową wadę: nigdy w życiu nie widział ataku husarii. A ta husaria to był jedyny mocny punkt ówczesnej Rzeczypospolitej. Niestety, to już była końcówka. Za kilkanaście lat wynaleziono karabiny i Szwedzi po prostu rozstrzelali naszą dzielną husarię. No, ale to dopiero miało nadejść. Na razie turecka piechota miała muszkiety, a to był idealny przeciwnik dla husarii. Muszkiet 22 milimetrowy to jest właściwie armatka. Można z tego strzelać opierając muszkiet na podpórce, a nie z ręki, jak z karabinu. Oddział muszkieterów strzelał z kontramarszu, to znaczy że szereg muszkieterów strzelał i wycofywał się na koniec oddziału, a w tym czasie drugi szereg ustawiał muszkiety na podpórkach; no i tak dalej – po każdej salwie oddział cofał się o krok. Należy wiedzieć, że dzisiaj armata 22 milimetrowa ma koła i jest ciągnięta przez samochód. Muszkieterowie byli bronieni przez pikinierów, stanowiących połowę oddziału. Oficer wysuwał tych pikinierów naprzód w razie szarży nieprzyjacielskiej kawalerii.                                                  

 Husaria w całym XVII wieku była najlepszą kawalerią na świecie, zaś jej sukcesy i zarazem tajemnica polegała na specyficznych koniach. Cała reszta była do skopiowania. Zbroja była zachodnia, zaś kopia i pistolety były powszechnie znane. Konie husarskie nazywano „turkami” i były to konie arabskie hodowane w wielkich stadninach na Ukrainie. Tamtejszy klimat powodował, że wyrastał z tego potwór ważący tonę, który mógł galopować albo nawet cwałować niosąc na grzbiecie jeźdźca z kopią i w zbroi. Określano ich wierszykiem: „koń turek, chłop Mazurek, czapka magierka i szabla węgierka”. Nikt inny tego nie miał. Zachodnie armie miały rajtarów, którzy dosiadali koni rasy fryzyjskiej, które były równie wielkie, ale one nie umiały galopować. Poruszali się kłusem – o wiele wolniej. Zaś Turcy mieli jedynie lekką kawalerię, bez zbroi i tylko z szablami. Skrzydeł pod Wiedniem husaria już nie miała, ponieważ ta ozdoba używana była tylko na defiladach. Geneza tych skrzydeł pochodziła z walk z Tatarami, którzy rzucali arkanem i kijaszek sterczący koło głowy im w tym przeszkadzał. Straszenie przeciwnika za pomocą szumu piórek można włożyć między bajki.                                                                                                                              

   No więc, kiedy Sobieski dowiedział się, że Turcy zbierają się po drugiej stronie Dunaju koło mostu w Estergom, zebrał swoje wojsko i wyruszył w towarzystwie części armii cesarza Leopolda, dowodzonej przez swego przyjaciela Karola Lotaryńskiego. Wyruszył lewym brzegiem Dunaju, w dół rzeki, na spotkanie z resztką - jak myślał - armii otomańskiej. Polska armia też nie była w komplecie, ponieważ nasi litewscy bracia byli zajęci mordowaniem Słowaków i w ogóle nie zdążyli pod Wiedeń. Myśleli – zgodnie z idiotycznym średniowiecznym zwyczajem – że jak już jest wojna, to wystarczy pozabijać trochę chłopów przeciwnika, zaś Słowacy byli chłopami - poddanymi imperium otomańskiemu (podobnie jak Węgrzy, Grecy, Serbowie itp.). Podobnie, zresztą, zrobił hetman Gosiewski z polskimi chłopami na Mazurach (które należały do Prus Książęcych) podczas potopu szwedzkiego. To wydarzenie opisuje Sienkiewicz w „Potopie” (przygody Kmicica z Tatarami). Wynikiem tej akcji była późniejsza kolonizacja niemiecka. To samo robił też Rakoczy (książę Siedmiogrodu) w Bieszczadach, w tym samym czasie, to znaczy: mordował polskich chłopów. Został powstrzymany przez hetmana Czarnieckiego. Tak, że zbrodnie Litwinów miały pewną tradycję. Słowacy, zresztą, nie odróżniali Polaków od Litwinów i do dziś nam to pamiętają. Jan Sobieski się wściekał, ale nic nie mógł zrobić.                                                    

 W każdym razie armia rozciągnęła się w długi pochód, maszerujący na wschód brzegiem Dunaju. Jan Sobieski jechał na czele, gawędząc sobie beztrosko z hetmanami, no i wpakował się w zasadzkę turecką. Nagle, z zarośli nad brzegiem rzeki wyszła linia piechurów o długości kilometra i jęła strzelać do rozciągniętego na drodze pochodu. Husarze zrobili gwałtowny w tył zwrot i zaczęli galopem zwiewać, zostawiając Jana Sobieskiego z tyłu. Król był już stary, był za gruby, niesprawny fizycznie, a za nim pojawił się oddział tureckiej kawalerii na lekkich konikach. Dopadliby go jak amen w pacierzu, gdyby nie pojawił się nagle rajtar pędzący z przeciwnego kierunku z rapierem w ręce. Minął króla i jął rąbać Turków. Zginął i Jan Sobieski nigdy nie dowiedział się kim właściwie był, ale król ocalał. Historia mogłaby potoczyć się inaczej. Jan Sobieski był geniuszem wojennym i bez niego Austriacy nie wygraliby bitwy. W liście do Marysieńki, Sobieski nazwał tę przygodę „małą konfuzją”.                       

Ale na razie armia podeszła lewym brzegiem pod Estergom, a ściślej mówiąc pod Parkany naprzeciwko Estergomu. Zamek, jak pamiętamy, stał na wysokim brzegu i był połączony mostem z bastionem Parkany. Na lewym, płaskim brzegu stała długa linia piechoty prostopadle do rzeki. Liczebnie armia otomańska była równa koalicji austriacko – polskiej. Ten fakt świadczy o talentach organizacyjnych Turków. Sobieski postanowił wykorzystać tak zwany atak okrężny, który polega na tym, że atakujemy przeciwnika na jednym skrzydle, a jak już poprzenosi tam wszystkie rezerwy, wtedy walimy w drugie skrzydło. No i Sobieski kazał piechocie zaczepiać prawe skrzydło Turków, a ci jęli przenosić rezerwy na zagrożony teren.                                                                          

W tym samym czasie husaria na drugim skrzydle (bliższym bastionowi Parkany) stała o kilometr od Turków. Trochę za daleko. Husaria musiała wyjść na pozycję do ataku, czyli na odległość pół kilometra. Sobieski kazał opuścić kopie i wlec je za sobą po trawie. No i idziemy dziesięć kroków. Potem stajemy, popatrzymy w lewo, popatrzymy w prawo, wyrównamy front, no i znowu idziemy dziesięć kroków. Po godzinie wyszli na pozycję do ataku. Przypominam, że turecki pasza nigdy nie widział takiego ataku, ale był inteligentny. Przyjrzał się frontowi husarii i zorientował się, że coś tu nie gra. – Cholera jasna, dlaczego nikt nie melduje, że oni idą? – Natychmiast rezerwy na lewe skrzydło! – Za plecami piechurów zaczął się ruch. W tym właśnie momencie Sobieski dał komendę „do ataku!”. Chorągwie husarskie uderzały kolejno w jeden punkt, przebijając się przez front piechoty. Potem ustawiali się za plecami przeciwnika i uderzali od tyłu, demolując obronę.                                        

Kronikarz turecki tak to zapisał: „wyskoczyli na nas w tych swoich pancerzach i nieustannym obrotem rozbili całe lewe skrzydło”. Ten nieustanny obrót to właśnie te ataki od czoła i od tyłu. Piechota uzbrojona w muszkiety, w czasie ataku husarii z odległości pół kilometra, mogła jedynie raz strzelić. Po rozbiciu lewego skrzydła, Turcy rzucili się do ucieczki na most przez Parkany. Same Parkany były za małe na taką gromadę ludzi. Ale nad Dunajem stały armaty księcia Karola Lotaryńskiego i strzelały do uciekinierów na moście. Łatwo można sobie wyobrazić skutki tej masakry. Mało kto z tureckiej armii w ogóle ocalał. Imperium otomańskie nigdy się już z tej klęski nie podniosło. Austria przyłączyła Węgry i rozpoczęła dalszą ekspansję na Bałkanach. Polacy wrócili do swojej upadającej ojczyzny. W każdym razie, bitwa pod Parkanami była dla Rzeczypospolitej wspaniałym akordem, przed pójściem na emeryturę.                          

 My wracamy już do kraju. Po drodze Słowacja w śniegu. Pięknie to wygląda. Na górach zamki. Po drodze Banska Bystrica. Zapada zmierzch. Do Warszawy przyjeżdżamy już późną nocą.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                         Michał  Malicki                                     

poglądy liberalno - konserwatywne, euroentuzjasta

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości