Michał Malicki Wilanów Michał Malicki Wilanów
419
BLOG

Suwerenność

Michał Malicki Wilanów Michał Malicki Wilanów Polityka Obserwuj notkę 2

Suwerenność

              Był świt 1 września 1939 roku. Pewna młoda Lwowianka została obudzona hałasem, od którego brzęczały szyby w oknach. Był to łomot wystrzałów artylerii przeciwlotniczej. –Mogliby te ćwiczenia rozpoczynać o jakiejś przyzwoitszej porze – pomyślała Lwowianka. Niestety to nie były ćwiczenia. Lwowianka mieszkała na południowym przedmieściu tego pięknego miasta – perły kresów Rzeczypospolitej. Wyjrzawszy przez okno, zobaczyła coś, czego już w ogóle nie dało się zrozumieć: ulicą uśpionego przedmieścia biegła tyraliera żołnierzy w obco wyglądających mundurach. Dzisiaj wiemy, że był to batalion rozpoznawczy słowackiej dywizji strzelców górskich. Dokonali nie lada wyczynu. Przejechali nocą przeszło sto kilometrów od bieszczadzkiej granicy.

              Z punktu widzenia Słowaków (koalicjantów III Rzeszy) było to podziękowanie za zabór pewnej orawskiej dolinki z poprzedniego roku. Należy pamiętać, że dzień 1 września 1939 roku nie dla wszystkich był początkiem wojny. Dla Czechów i Słowaków wojna trwała już od roku. W dalszym toku hitlerowskiej okupacji Słowacy jeszcze dodatkowo zemścili się na Polakach, wyłapując kurierów Armii Krajowej przekradających się do Budapesztu (Jan Karski). Wtedy, 1 września, ich sukces był krótkotrwały. Batalion został odgoniony przez garnizon lwowski. A tak w ogóle, to najwyraźniej zaszło nieporozumienie. Niemieccy sojusznicy zapomnieli powiedzieć słowackiemu dowództwu o tajnym protokole przyznającym Lwów Sowietom.

              Ten drobny i niewiele znaczący incydent przytoczyłem, ponieważ dobrze ilustruje wagę suwerenności. Sanacyjna władza (bo przecież nie naród polski) zajęła tę dolinkę, realizując własną suwerenność i naruszając suwerenność władzy słowackiej. Dzisiaj nikt już nie pamięta, która to była dolinka, a i wtedy dało się bez niej żyć. Dla analizy pojęcia suwerenności istotne jest zrozumienie, że nie chodzi tu o żadne realne i materialne wartości. Problem należy do sfery spraw prestiżowo-godnościowych i ma wiele wspólnego z charakterologiczną strukturą politycznych decydentów. Istotę stanowi poczucie urażonego honoru.

               Przykładem dominacji honoru nad przyziemnym realizmem były wydarzenia z tego samego 1 września, ale na drugim końcu Polski – na Westerplatte. Nie wiem, jak inni, ale ja byłem do niedawna przekonany, że była to placówka mająca istotne znaczenie dla państwa polskiego. Nie ukrywam, że zaskoczyła mnie wiadomość, iż był to nikomu niepotrzebny, opuszczony magazyn. Magazyn ten stracił znaczenie po wybudowaniu portu w Gdyni (Liga Narodów przyznała nam ten kawałek gdańskiego nabrzeża dla importu sprzętu wojskowego). Żołnierze przez tydzień bronili czegoś, co już nigdy nie miało być używane. Dla sprawiedliwości trzeba dodać, że Niemcy szturmowali ten skrawek portu z tego samego powodu, czyli także nie wiadomo po co. Zakończenie walk trochę przypominało koniec meczu piłkarskiego. Wymieniono uścisk dłoni i słowa uznania.

               Jakże to odległe od politologicznej teorii Karla von Clausewitza, zgodnie z którą wojna ma mieć sens polityczny, czyli powinna służyć realizacji zadań niezbędnych dla funkcjonowania państwa; dla realizacji jego interesów. Von Clausewitz – uważany za ojca politologii z początku XIX wieku – był stanowczym przeciwnikiem wojen uwarunkowanych problematyką godnościowo-honorową. Uważał że takie wojny są pozbawione sensu. Przypominają raczej maniakalne pojedynkowanie się butnych pyszałków popisujących się zuchwalstwem. W ubiegłych stuleciach cmentarze były pełne takich głupawych fanfaronów, ginących w bezsensownych pojedynkach.

                Problem suwerenności nie odszedł, rzecz jasna, w cień historii. Jest nadal aktualny. Politycy i publicyści często o suwerenności dyskutują, traktując ją jako wielką wartość, godną poświęceń. Często w dyskusjach suwerenność jest traktowana zamiennie z takimi pojęciami, jak niepodległość a nawet wolność. Moim zdaniem, mieszanie tych pojęć prowadzi do politycznych błędów, co często przynosi opłakane skutki. Spróbujmy do tej dyskusji wprowadzić nieco więcej ładu i porządku.

                Dowiedziałem się ostatnio o czymś, co mnie trochę zaskoczyło. Okazuje się, że my (to znaczy Unia Europejska) mamy wspólną granicę lądową z Brazylią. Po prostu Gujana w Ameryce Południowej jest jednym z departamentów Francji, podobnie jak Mazowsze jest jednym z polskich województw. Czym prędzej zabrałem się do przeglądania nieco zakurzonych książek Arkadego Fiedlera. Byłem ciekaw, jak też wyglądają ci nasi nowi ziomkowie.

               A no właśnie, czy oni są nowi? Prawdę powiedziawszy, to my jesteśmy nowi. Gujańscy Indianie są w Unii od początku, a nam przyda się mała lekcja skromności. Lektura książek Fiedlera przekonała mnie, że mieszkańcy tamtejszych lasów równikowych tak znowu strasznie się od nas nie różnią. Chodzą wprawdzie skąpo przyodziani, noszą kości w nosie, a twarze mają pomalowane w kolorowe pasy, ale na plaży nudystów, w dyskotece oraz na stadionie piłkarskim nie rzucaliby się w oczy w żadnym europejskim kraju.

              Mnie jednak zaintrygowało coś zupełnie innego. Przecież Francja (Anglia też) mogła wprowadzić do Unii całe swoje imperium kolonialne. Mielibyśmy wtedy za sąsiadów całą Azję i Afrykę. Nie mamy  (niektórzy mówią, że na szczęście), ponieważ tamtejsze ludy wywalczyły sobie suwerenność. Słowo „wywalczyły” należy rozumieć dosłownie. W większości przypadków były to wojny trwające dłużej niż znane nam wojny światowe, a i liczba ofiar nie była wiele mniejsza.

                Najgorsze jest jednak to, że nie bardzo wiadomo, co właściwie zostało wywalczone. Co to jest suwerenność? Pojęcie to jest intuicyjnie definiowane jako osiągnięcie stanu niepodległości, niezależności, a nawet wręcz pełnej wolności. Naród, który wywalczył suwerenność, powinien przeżywać euforię duchowego wyzwolenia, o którym marzyli polscy romantyczni poeci w okresie rozbiorowym. Niestety, fakty są zupełnie inne. Wietnamczycy i Koreańczycy głodzeni w „obozach reedukacyjnych” i Kambodżanie wysyłani do „dołów śmierci” nie wyglądają na wyzwolonych.

               Na czym polegał błąd? Może przyzwoity kolonializm jest jednak lepszy niż byle jaka suwerenność? Spróbujmy odszukać prawidłową definicję suwerenności. Semantyczne rozważanie francuskiego terminu „souverain” prowadzi do łacińskiego pierwowzoru „supremus”, który oznacza tyle co najwyższy, ostateczny. Termin ten w czasach feudalnych oznaczał nieograniczony zakres władzy i odnosił się do konkretnej osoby. Prawdziwy sens pojęcia suwerenności dobrze oddaje rosyjskie tłumaczenie tego słowa. Mam na myśli „samodzierżawie”. Nie ma i nigdy nie było więc czegoś takiego, jak suwerenność narodu czy państwa. Dlaczego więc narody walczą o suwerenność?

              No właśnie! Podejrzewam nieporozumienie podobne do mylenia pojęcia „prawa” ze „sprawiedliwością”. Wbrew powszechnemu mniemaniu, to nie są pojęcia bliskoznaczne. Wartością moralną jest oczywiście sprawiedliwość, a nie prawo rozumiane jako zbiór przepisów. Przepisy prawa czasem są sprawiedliwe, a czasem nie bardzo. Przepisy prawne krajów totalitarnych stanowią przebogate źródło przykładów niesprawiedliwości ujętej w formę ustaw i dekretów. Były  – na przykład – nawet takie, które opierały się na założeniu, że Żydzi nie są ludźmi.

               Podobne pomieszanie obserwujemy przy okazji rozważania różnicy między „wolnością” a „suwerennością”. To także nie są pojęcia bliskoznaczne. Ludziom chodzi o wolność. O nią walczą. Przecież nikt nie będzie się bił o niewolę. Bardzo często jest jednak tak, że zamiast wolności wywalczają jedynie suwerenność, a to wcale nie jest to samo. Kraj posiadający suwerenność to jest taki kraj, w którym władza może robić co chce i jak chce, ponieważ nad nią jest już tylko Pan Bóg. To ostatnie nie dotyczy oczywiście ateistów, co tylko pogarsza sytuację. Jeżeli w takim suwerennym państwie społeczeństwo dopuści do powstania dyktatury, to suwerenność może okazać się gorsza od poprzedniego stanu „zniewolenia”.

              Służę przykładami z życia. Takie krainy jak Szkocja, Walia, Teksas czy Kalifornia nie mają pełnej suwerenności, a jedynie jakiś poziom lokalnych samorządności. Nikt jednak nie słyszał, żeby tamtejsi mieszkańcy nad tym boleli. Niewola jaką zgotowały im Londyn i Waszyngton nie wywołuje w ich psychice depresji ani frustracji.

               Są jednak wyjątki. Zupełnie inny nastrój panuje w takich krainach jak Ulster albo Baskonia. Tam są spore grupy bojowników o suwerenność. Autonomia w ramach Unii Europejskiej im nie wystarcza. Gdybym był mieszkańcem którejś z tych krain, przyjrzałbym się chłodnym okiem tym bojownikom o narodowe wyzwolenie. Ciekawe, co będzie, jeżeli odniosą „sukces”. Jest wielce prawdopodobne, że nastanie okres władzy facetów, którzy nie mają najmniejszego pojęcia o gospodarowaniu i administrowaniu; a za to o mordowaniu, torturowaniu i terroryzowaniu wiedzą niemal wszystko. Nie liczyłbym na liberalną demokrację i wolność słowa.

                Doświadczenie uczy, że lepiej nie ufać ludziom zbyt wiele rozprawiającym o suwerenności. Pół biedy, gdy jest to po prostu nadużywanie słowa, którego znaczenia się nie rozumie. Gorzej, gdy okaże się, że polityk - miłośnik suwerenności ma problemy z własną osobowością, żądzą władzy i temu podobnymi zboczeniami. Dla wielu polityków suwerenność jest okazją do demonstracji egocentryzmu i pychy. Oczywiście są to wdzięczne obiekty dla psychoanalityków, ale na pewno nie dla obywateli podległych takiej władzy. Osobliwymi przykładami są tu władze Korei, Kuby, Chin i wielu innych suwerennych krajów. Nie muszę tłumaczyć, że dla cywilizowanego człowieka są to przykłady odrażające.

              Jest jednak pewna okoliczność łagodząca. Warto zauważyć, że suwerenność nawet najgorszych dyktatorów nigdy nie była pełna. Chodzi oto, że realizacja ambitnego planu absolutnej suwerenności wymagałaby wygrania wojny z całym światem. Dyktatorzy podejmujący to trudne zadanie (Aleksander Wielki, Napoleon, Adolf Hitler) na szczęście dotychczas źle kończyli. Dobrze natomiast prosperowali ci nieco mniej ambitni, którym wystarczało masakrowanie własnego społeczeństwa (Józef Stalin, Mao, Kim Ir Sen, Fidel Castro). Uważali, że znęcanie się nad własnymi obywatelami jest rozrywką równie przyjemną a o wiele tańszą. Umiar popłaca.

              O ile rozróżnienie pojęć suwerenności i wolności jest w miarę klarowne, to dużo trudniej jest określić różnicę między suwerennością a niepodległością. Moim zdaniem, dobrego przykładu dostarczyła tu II wojna światowa na froncie wschodnim. Chodzi o walkę hitlerowskiej III Rzeszy ze stalinowskim ZSRR. Oba państwa walczyły właśnie o suwerenność w klasycznym rozumieniu tego słowa. Chodziło im o suwerenne panowanie nad Europą. Nie walczyli o niepodległość, bo przecież ich niepodległość nigdy nie była zagrożona. Można rzec, że walczyli o suwerenność imperialną. Nie muszę dodawać, że używanie takich słów jak „wolność” czy „wyzwolenie” przy określaniu celów działań ZSRR i III Rzeszy, to są po prostu kpiny z naszej inteligencji.

                A jaka była nasza droga do niepodległości? W naszym przypadku niepodległość wiązała się z suwerennością. Przy próbach oceny tej naszej drogi musimy brać pod uwagę fakt, że jesteśmy wychowani na romantycznej poezji narodowych wieszczów i nasze spojrzenie nie jest całkiem obiektywne.

               Myślę, że należy także pamiętać o zróżnicowaniu sytuacji w poszczególnych regionach czyli – jak wtedy mówiono – „zaborach”. Najbardziej obrzydliwie było w rosyjskiej „Kongresówce”. Niski poziom gospodarki, terror polityczny i upadek kultury to tylko główne negatywy. Trochę to przypominało znany nam okres realnego socjalizmu.

               Zupełnie inaczej było w niemieckich Prusach. Wprawdzie trzeba się było opierać wynarodowieniu, ale rozwój gospodarczy bił światowe rekordy, no i nie była to niska kultura.

              Najciekawiej prezentowała się austriacka „Galicja”, na którą nasi dziadkowie nie dadzą powiedzieć złego słowa. Poczciwy cesarz Franciszek Józef zapewniał wolność i rozwój polskiej kultury. W zasadzie była to taka mała, wielonarodowa Unia Europejska. Świadkowie tamtego okresu do dziś zachodzą w głowę: komu to przeszkadzało?

               Nasi przodkowie wymarzyli, wyśnili a w końcu wywalczyli Polsce suwerenność. Myślę, że ustrzegli się przy tym jakichś szczególnie straszliwych błędów. Nie stracili z oczu podstawowego celu, jakim jest wolność jednostki. Potknięcia oczywiście były i daleko nam do aureoli świętości. Wystarczy wymienić: okres niedemokratycznych rządów „sanacji”, bratobójcze walki socjalistów z narodowcami, konfliktogenną politykę wobec mniejszości narodowych.

               Suwerenna II Rzeczpospolita miała jednak zasadniczą wadę, której nie dało się wyeliminować. Była zbyt słaba gospodarczo i militarnie. Skończyło się utratą zarówno suwerenności jak i wolności.

              No i w ten sposób dotarliśmy, drogi Czytelniku, do klasycznego politologicznego zagadnienia: czy można skutecznie połączyć wolność, suwerenność i bezpieczeństwo? Już na pierwszy rzut oka widzimy, że to połączenie nie jest łatwe.

               Najbardziej wolni mogą się czuć mieszkańcy małego, zamożnego kraiku, którego władza jest zasadniczo pozbawiona większych ambicji politycznych. Nie zamierza budować supermocarstwa, ani uszczęśliwiać całej ludzkości. Całe państwo kieruje się zasadą: żyj i daj żyć innym, tolerując ich dziwactwa. Trochę to nudne, ale za to pozbawione problemów, jakie niesie życie w ciekawych krajach, w ciekawych czasach. Przykładem takiej nudnej, wolnej egzystencji mogą być: Dania, Holandia, Norwegia czy Luksemburg. Niestety, takie kraje często padają ofiarą wielkich imperiów realizujących swoje ambitne plany strategiczne.

               Nie znaczy to jednak wcale, że obywatele wielkich imperiów nie mają kłopotów. Wprawdzie historia ich ojczyzn ocieka chwałą wojenną, ale za to tamtejsze władze nie lubią krnąbrnych literatów i pyskatych studentów. Co gorsze, potrafią tę swoją niechęć brutalnie uzewnętrznić. Władze tych krajów wolą, kiedy obywatel cicho siedzi i słucha rozkazów. W zamian władza dostarcza rozrywek pod dostatkiem w postaci wojen, rzezi, egzekucji i pogromów. Tylko nie wolno krytykować, a najlepiej w ogóle nie myśleć. Obywatelowi powinna wystarczyć świadomość, że władza jest suwerenna, zaś siła mocarstwa skutecznie odstrasza wrogów. Wolność to jest szkodliwa fanaberia.

               Czy zalety obu typów państwowości dadzą się połączyć bez dziedziczenia ich wad? Autor klasycznych teorii politologicznych – Alexis de Tocqueville wysunął tezę, że takim szczęśliwym połączeniem może być państwo unijne. Składa się z wolnych, liberalnych, demokratycznych republik, które zebrane razem stanowią wielkie i potężne mocarstwo. W czasach de Tocqueville’a (XIX wiek) było tylko jedno takie państwo – Stany Zjednoczone Ameryki. Unia daje obywatelom więcej niż inne odmiany państwowości. Z zewnątrz wygląda równie groźnie, jak każde imperialne mocarstwo, którego lepiej nie zaczepiać. Ale to nie wszystko. Unia ogranicza suwerenność władz poszczególnych krajów. Konstytucja daje władzom unijnym prawo kontrolowania nazbyt rozbrykanych władz lokalnych. Unia pilnuje, aby liberalna demokracja nie zaczęła się przekształcać w coś innego. Politycy o dyktatorskich temperamentach nie są tym zachwyceni, ale obywatele mogą się cieszyć niezakłóconą wolnością, a przecież o to nam chodzi. Mieszkańcy Korei albo Kuby pewnie z nadzieją oczekują dnia, w którym ich władze nareszcie utracą pełną suwerenność.

               Warto przypomnieć myśli de Tocqueville’a, które, mimo upływu czasu, okazują się dziwnie aktualne w czasie konstruowania Unii Europejskiej i przyjmowania unijnej konstytucji. Warto także krytycznie wsłuchać się w to, co wygadują nasi drodzy politycy i zastanowić się, po co oni to wygadują. Najbardziej radykalne poglądy prezentują ci, którzy kwestionują w ogóle potrzebę posiadania konstytucji. Wady tego rozumowania łatwo można zrozumieć, uczestnicząc w jakimkolwiek organizacyjnym zebraniu, gdzie nie ma regulaminu obrad. Normalny człowiek po kwadransie ma już dosyć tego bałaganu i wraca do domu. W takich warunkach nie da się podjąć żadnej decyzji. Każda, nawet najmniejsza organizacja, zaczyna swoje istnienie od uchwalenia zasad podejmowania decyzji, zarządzania i administrowania. Jeżeli kogoś razi słowo „konstytucja”, może te zasady nazwać regulaminem, statutem, ustawą zasadniczą albo traktatem lub czymś w tym guście. Ważne jest, że taka gigantyczna organizacja, jak Unia Europejska, nie może być bezwładną masą narodów – tworem bez głowy. Istotę takiego bezwładu dobrze oddaje porównanie do wieloryba wyrzuconego na plażę. Gigant który ma jedną, niewielką ułomność: nie może się ruszać.

                Szczególnie modne jest wyrażanie troski o to, że Konstytucja Europejska będzie stanowiła cios w  naszą suwerenność oraz niepodległość. Troska polityków chorych na żądzę władzy jest słuszna, ponieważ pełna suwerenność oznacza brak kontroli. Należy jednak zauważyć, że obywatelowi niekontrolowana władza nie jest potrzebna. Polacy nie potrzebują także jakiejś szczególnej niepodległości, większej niż unijna konstytucja przyznaje Niemcom, Francuzom i Anglikom. Skoro inni jakoś ten cios wytrzymują, to my chyba też wytrzymamy.

                W ogóle na temat naszego członkostwa w Unii głoszony jest bogaty zestaw głupstw, ale na szczególną uwagę zasługuje interesująca teoria „konstytucyjnej dominacji”. Teoria ta wyjaśnia cel projektowania traktatu konstytucyjnego. Otóż traktat ten jest podobno lansowany przez niemieckich imperialistów w celu zdominowania pozostałych narodów Europy. Jeżeli nawet przyjmiemy za dobrą monetę tezę, że RFN – państwo założycielskie Unii nadal realizuje myśl polityczną margrabiego Hodona oraz Albrechta Niedźwiedzia, to przecież przydatność czegoś takiego jak traktat konstytucyjny (napisany przez Francuzów) jest mocno wątpliwa dla imperialnego programu politycznego. Imperializm potrzebuje mnóstwa atrybutów: siły, pieniędzy, bezwzględności, ideologii i temu podobnych cech wojennych. Natomiast imperializm z całą pewnością nie potrzebuje demokratycznej konstytucji. W każdym razie główny krytyk imperializmu, jakim był Włodzimierz Lenin, nic o tym nie wspominał.                                                                             

 

Michał Malicki      

   

 

 

poglądy liberalno - konserwatywne, euroentuzjasta

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka